Leopold Staff:
Kochanka

Przyjdę do ciebie w północ ciemną, z nowiem...
Drogę przez półmrok wskaże mi tęsknota...
A ty, choć o swym przyjściu nie powiem,
Wyjdziesz i sama otworzysz mi wrota.
Choć ciemno będzie, nie spytasz, kto jestem...
Dotkniesz mej dłoni i zaraz się dowiesz...
W głębokiej ciszy o nic słów szelestem
Nie spytam ciebie - a ty mi odpowiesz...
Cicho mnie w blade pocałujesz skronie,
A choć nie wyznam ci, że mnie coś tłoczy,
Ty mi utulisz głowę na swym łonie
I sama w wieczny sen zamkniesz mi oczy...

Twe złote włosy

Włosy twe jak płomienna błyskawicy grzywa,
Jak surm mosiężnych świetna, weselna muzyka,
Jak uroczyste święto bogatego żniwa,
Jak w południe lipcowe spieka słońca dzika.

Włosy twe: bursztyn, jedwab, ogień i oliwa,
Jesienny niebywały przepych października,
W zasobnych miodnych ulach praca pszczół szczęśliwa,
Złote szaleństwo wina dla ust biesiadnika.

Włosy twe: rozżagwiona rozkoszy pochodnia,
Kojące jako morze, kuszące jak zbrodnia...
Jak w lesie o zachodzie zabłądzić w ich złocie!
I po wirze upojeń, pieszczot zawierusze
Zagrzebać w nich swe usta i upowić duszę,
Dumną jak sen zwycięzcy w zdobytym namiocie!

Gdzie się podziała...

Gdzie się podziała dawna miłość nasza?
Wszystko przemija, czas wszystko uśmierca.
Jako kwaśnieje słodka wina czasza,
Tak też i nasze zmieniły się serca.
Ach, kamień, który stopa nasza depce,
trawa, o którą szata się ociera,
Wiatr, co nam muska włos, gdy w ucho szepce,
Wszystko nam cząstkę nas samych odbiera!...

Gdy syty skarbów...

Gdy syty skarbów, własnym bogactwem znużony,
Darowywać pragnąłem jako król szalony,
Stałaś przy mnie, o, Chryzis, złotowłosa pani,
Wsparta o marmurowy biały słup w przystani.
Patrzyłaś na rozlewnych wód płynne manowce
I na moje żaglowne, złote trójwiosłowce,
Na które niewolników moich pogotowie
Znosiło dzbany świetne, drogie złotogłowie,
Bisior, szkarłat tyryjski, przepyszne kobierce
I bursztyny ciążące jako moje serce.
I daremnie szukałem stu pozorów zwłoki:
Statki znaku czekały na odjazd z zatoki,
Żagle rozpięte drżały, a słońce już nisko
Za góry zapadało. A chociaż tak blisko
Stałaś przy mnie, nie rzekłaś słowa niś spytała,
Komu podarki wiezie ta wyprawa cała
Choć jednym słowem mogłaś ocalić od zgłady
Statki, które ma duma rzucała na zdrady
Korsarzy, burz, bez celu, bez gwiazdy na niebie,
Te skarby, którem w duszy przeznaczył dla ciebie.

Los

Dla siebie los nas stworzył dwoje,
Lecz nas rozdzielił traf żywota
I twe słodycze nie są moje,
Nie mój twój uścisk i pieszczota.
Żyjemy jeno w snach o sobie,
Gdzieś na wyżynach ponad światem,
Gdzie nawet uśmiech jest w żałobie,
Gdzie zimno wiosną jest i latem.
Róż szczęsnym kwieciem nie wieńczone,
Lecz nad łzy wyższe i dumniejsze,
Sięgają w niebo po koronę
Gwiazd serca nasze nietutejsze.
Tam się kochamy bladzi, niemi,
Oczarowani przez cisz głusze,
Jak jeszcze nigdy się na ziemi
Dwie ludzkie nie kochały dusze.
Niechaj tęsknoty wiecznej siła
Przepoi istność naszą całą,
By miłość bólem nagrodziła
To, czego szczęście nam nie dało.

Jak to być może?

Ty nie wiesz o tem,
Że kocham ciebie?
Czystszym lśni złotem
Słońce na niebie.

Bór szumi słodziej;
Dal mniej daleka;
Cień milej słodzi;
Mniej piecze spieka.

Gwiazdy są bliżej
Nocą w lazurze,
Rzeka mknie chyżej,
Wonniej tchną róże.

Słowik w gęstwinie
Śpiewa goręcej,
W wodnej głębinie
Nieba jest więcej.

Powiewy żeną
Pieściwszym lotem,
Ty jedna jeno
Nic nie wiesz o tem?

Jak to być może?
O, Boże, Boże...

Na ruinie

Woda wiedziała więcej o nas niż my sami:
Że to ostatnia nasza schadzka pod drzewami
Wysokimi nad rzeką, która w wolnym biegu
Fal odbijała nasze postacie na brzegu,
Siedzące w ostatniego słońca bladym błysku,
Na chwastami obrosłym świątyni zwalisku.
W głębokim bezprzeczuciu słuchaliśmy w ciszy
Szumu drzew, w którym dusza zadumana słyszy,
Za czym tęskni, jak w chmurach płynących wysoko
Wszystkich kształtów dopatrzy się marzące oko.
Lecz woda znała przyszłość, jawiąc nam rozlewne
Odbicia nasze, zmienne i chwili niepewne,
Zwierciedląc usta nasze w swej ciemnej głębinie,
Złączone w pocałunku pierwszym – na ruinie.

Czucie niewinne

Łąkami idę. W krąg kwiaty
I słyszę brzęki pszczelne.
W powietrzu modrozłotym
Śni próżnowanie niedzielne.

Słońce świeci spokojnie,
Jak gdyby od niechcenia;
Obłoki są tak białe,
Jak by nie mogły siać cienia.

Ptak śpiewa, jak by nie śpiewać
Nikomu ani się śniło.
Jest mi tak dobrze na duszy,
Jak by mnie wcale nie było.

Najpiękniej bowiem jest, kiedy
Piękna nie czuje się zgoła
I tylko jest się, po prostu
Tak, jak jest wszystko dokoła.